niedziela, 28 sierpnia 2011

Kościół św. Idziego w Inowłodzu

W poprzednią sobotę byliśmy całą rodziną na ślubie kolegi mojego męża i jednocześnie na chrzcie jego synka Franciszka. Uroczystość odbyła się w pięknym kościółku w Inowłodzu. I właśnie o tym kościele oraz jego okolicy chcę napisać.

Po raz pierwszy byłam w Inowłodzu choć to około 40 km od nas. Samego miasteczka nie oglądaliśmy. Kościółek pod wezwaniem św. Idziego stoi trochę na uboczu na niewielkim wzgórzu nad Pilicą.
Jest to niewielka budowla romańska. Jej budowa związana jest z postacią jednego z największych książąt piastowskich Bolesława Krzywoustego. Według Galla Anonima Władysław Herman i jego żona Judyta czeska nie mając wciąż męskiego potomka udali się do sanktuarium św. Idziego w Saint-Gilles, aby prosić świętego o narodziny syna. Św. Idzi znany był bowiem jako patron bezpłodnych małżonków. Pielgrzymka okazała się owocna. W niedługim czasie książęcej parze urodził się syn, któremu nadano imię Bolesław.
Świątynię w Inowłodzu według płyty inskrypcyjnej wybudowano pod koniec XI wieku z fundacji szczęśliwego rodzica - Władysława Hermana. Prawdopodobnie jednak naprawdę kościół powstał trochę później - w początkach XII wieku, a fundatorem był nie kto inny jak sam książę Bolesław Krzywousty.

Obecny swój wygląd zawdzięcza kościół prezydentowi Ignacemu Mościckiemu, z którego inicjatywy prowadzono jego renowację (kościół został mocno zniszczony w czasie działań wojennych podczas I wojny światowej) oraz architektowi Adolfowi Szyszko-Bohuszowi, który kierował jego rekonstrukcją. Świątynię ponownie poświecono 1 listopada 1938 roku.

Kościółek jest niewielki, jednonawowy. Wystrój wnętrza ma dość surowy. Piękną ozdobą jest wiszący pośrodku nawy żyrandol z prawdziwymi świecami (w kościele nie ma elektryczności). Widok kościelnego zapalającego poszczególne świece jest niesamowity i przenosi nas w zamierzchłe czasy.  Dzięki takiemu niewielkiemu oświetleniu wnętrze tonie w półmroku, co potęguje średniowieczny nastrój i klimat świątyni.

Podczas prac renowacyjnych  podwyższono wieżę kościelną o jedną kondygnację. Podobno widok z niej jest przepiękny. Niestety okoliczności w jakich się znaleźliśmy w świątyni nie pozwoliły na sprawdzenie tego. Mogliśmy natomiast podziwiać widok na Pilicę ze szczytu wzgórza, na którym usytuowany jest kościółek. Z parkingu znajdującego się nieopodal kościoła prowadzi zejście nad rzekę. Schodząc mija się stojącą na niewielkim placyku rzeźbę. Przedstawia ona Władysława Hermana i przytulonego do nóg ojca małego chłopca - Bolesława Krzywoustego.
Muszę przyznać, że ta niewielka świątynia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Może dzięki swojej prostocie i specyficznemu klimatowi. Może wpłynęła na to także historia związana z jego powstaniem. Chciałabym tam jeszcze kiedyś powrócić.
A w drodze powrotnej do domu zatrzymaliśmy się w Spale. Lubimy tam jeździć, gdyż miejsce to związane jest z naszym poślubnym weekendem (niestety tylko tyle mogliśmy wtedy czasu uszczknąć). Tym razem nie skończyło się na tradycyjnym spacerze i lodach. Wróciliśmy do domu bogatsi o cudowny czajniczek z mosiądzu. W komplecie nabyliśmy także trójnożną podstawkę. Mąż go troszkę odczyścił, szczególnie wewnątrz. Teraz codziennie gotujemy w nim wodę, by już niedługo bezpiecznie parzyć herbatę. Nie mogę się doczekać pierwszej filiżanki nalanej z nowego czajnika. Mam też nadzieję, iż to nie będzie pierwszy tego typu zakup, a zapoczątkuje on serię "starociowych" zdobyczy. Od dawna już o tym marzyłam, aby troszkę zmienić wystrój naszego najważniejszego w domu pokoju pełniącego funkcję zarówno salonu, jak i jadalni, a także pokoju telewizyjnego (cóż, takie mamy realia). Zakochałam się w "starociach" i właśnie nimi chcę urozmaicić nasz pokoik.


To właśnie mój czajniczek. Muszę dokupić do niego jakieś "starociowe" filiżanki. Nasze są zbyt nowoczesne i niezbyt pasują.

Na zdjęciach powyżej:

1. Kościół św. Idziego w Inowłodzu
2. Rzeźba przedstawiająca Władysława Hermana z Bolesławem Krzywoustym
3. i 4. Widok ze wzgórza na Pilicę. Na pierwszym zdjęciu widoczne kajaki

sobota, 27 sierpnia 2011

Fhilip Roth, Konające zwierzę

 Czy to Yeats? "Pochłońcie serce moje:chucią chore / I w konającym zwierzęciu zamknięte, / Nie wie, czym jest". Yeats. Oczywiście. (strona 88)

Philip Roth - laureat wielu prestiżowych nagród literackich, uważany za jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy amerykańskich. A jednak jego twórczość spotyka się z bardzo różną oceną, uważany jest za dość kontrowersyjnego pisarza.
Dlatego sama postanowiłam przekonać się ile prawdy jest w pozytywnych i ile w negatywnych ocenach pisarza.

Konające zwierzę to powieść, której bohaterem a zarazem i narratorem jest siedemdziesięcioletni wykładowca i znany recenzent kulturalny posiadający swój cykliczny program w telewizji, uważany za autorytet w dziedzinie kultury. Ale nie jego praca jest przedmiotem opowieści. David, bo tak na imię ma nasz bohater, opowiada historię romansu z młodą dwudziestoczteroletnią dziewczyną, Consuelą Castillo. Historia ta miała miejsce osiem lat wcześniej, kiedy David miał sześćdziesiąt dwa lata. Consuela była słuchaczką jego wykładów. Od razu zwrócił na nią uwagę, gdyż wyróżniała się w tłumie dziewcząt swoim sposobem zachowania się i ubierania, który świadczył, że dziewczyna jest świadoma piękności swego ciała ale nie do końca wie jak go wykorzystać. 
Consuela zresztą nie była pierwszą słuchaczką z którą Davida połączył romans. Starzejący się mężczyzna był zawsze wrażliwy na kobiecą urodę obok której nie mógł przejść obojętnie. Chęć wolności, także seksualnej, doprowadziła go jeszcze w latach sześćdziesiątych do rozstania z żoną i opuszczenia rodziny by swobodnie móc  romansować z innymi kobietami.
Consuela nie była jednak taka jak inne dziewczęta i ich związek także był inny. Jaki? Czy połączyła ich miłość czy tylko pożądanie? Czy byli szczęśliwi? Jak romans ten wpłynął na ich życie? O tym można się przekonać sięgając po powieść Rotha. 

Po tym co napisałam do tej pory wydawało by się, że książka ta jest ckliwym romansem. Nic bardziej błędnego. Jest to powieść, która porusza wiele różnych kwestii - obok miłości, wolności seksualnej, także kwestie przyjaźni, relacje miedzy ojcem a synem, rozważania na temat śmierci, choroby, starości. 
Oprócz tego Roth porusza w powieści wiele kwestii dotyczących kultury. Mowa jest o rewolucji seksualnej w latach sześćdziesiątych, o literaturze, muzyce, sztuce nawet historii. Każdy znajdzie tam coś dla siebie, każdy na coś innego może zwrócić uwagę. Mnie osobiście zaciekawiły rozważania na temat Merry Mount, niewielkiego miasteczka zarządzanego przez Thomasa Mortona, którego mieszkańcy swobodą swoich obyczajów drażnili zamieszkujących nieopodal nich purytan (rzecz działa się w XVII wieku) i ich powiązania z seksualną swobodą lat sześćdziesiątych w Ameryce. Chłonęłam też fragmenty dotyczące muzyki. David potrafił właśnie poprzez muzykę wyrazić swoje emocje, marzenia. Muzyka odgrywała też dużą rolę we wzajemnych relacjach pomiędzy Consuelą a Davidem.

Powieść Rotha poruszyła mnie. Z jednej strony przyciągała pięknem języka i stylu pisarza, jego erudycją, bogactwem poruszanych tematów. Z drugiej zaś strony było coś co mnie odpychało, a miejscami wręcz szokowało. To swobodne podejście do erotyki. Wiele zaskakujących opisów, brak jakichkolwiek zahamowań w kwestii erotyki, seksu. To jak pisałam było dla mnie dość szokujące. Jednocześnie musiałam przyznać, że nie było w tym nic z pospolitego wulgaryzmu. Myślę, że pisarz chciał zaszokować czytelnika i w moim przypadku efekt oczekiwany osiągnął.
Nie wiem czy w innych swoich powieściach Roth z taką swobodą i otwartością porusza kwestie erotyczne. Jeżeli nawet tak jest nie zniechęci mnie to do sięgnięcia po kolejne jego książki. Sposób pisania Rotha, jego spojrzenia na świat  tak mnie zafascynował, że chciałabym jeszcze kiedyś spotkać się z jego prozą.

Moja ocena: 4+/6

środa, 24 sierpnia 2011

Agatha Christie, Tajemniczy pan Quin


Właściwie nie lubię opowiadań. Dlaczego? Są zbyt krótkie i kiedy już zaczynam zżywać się z bohaterami, rozsmakowywać się w fabule wszystko nagle się kończy. A ja pytam się: to już? Jeszcze gorzej jest z opowiadaniami kryminalnymi. Tajemnica szybko przestaje nią być. Często łatwo jest znaleźć rozwiązanie zagadki gdyż krótkość formy nie pozwala autorowi na rozbudowanie wątków. Zdecydowanie wolę dłuższe formy literackie.
Ale kiedy postanowiłam, że przeczytam całą kolekcję Agathy to "słowo się rzekło, kobyłka u płota". Padło na zbiór dwunastu opowiadań zatytułowanych Tajemniczy pan Quin.
Kim jest tytułowy pan Quin? Właściwie nic o nim nie wiemy. Sam o sobie mówi, że jest tym, który "przychodzi i odchodzi". Pojawia się właściwie znikąd. Znika nie wiadomo jak i kiedy. Kim jest? Nikt tego nie wie. Nawet przesympatyczny pan Satterthwaite. Ten niewysoki, szczupły, ponad sześćdziesięcioletni mężczyzna jest nierozerwalnie złączony z panem Quinem. Wydaje się, że jeden bez drugiego nie mógłby istnieć.

Pan Quin pojawia się w pierwszym opowiadaniu Nadchodzi pan Quin i zadamawia się na następnych jedenaście. Wtedy pan Satterthwaite rozwiązuje tajemniczą sprawę sprzed dziesięciu lat. Tak to właśnie jest, że do sedna sprawy i do rozwiązania zagadki doprowadza zawsze przesympatyczny starszy pan. A jaka jest rola pana Quin? Stanowi on pewnego rodzaju inspirację i motywację do podjęcia wysiłku intelektualnego, do spojrzenia na sprawę pod zupełnie innym kątem. Później samo pojawienie się Qiuna, a nawet wzmianka o tym, że ktoś widział postać do niego podobną, jest dla pana Satterthwaite'a wskazówką, że coś się musi wydarzyć. Coś z czym on będzie musiał sobie poradzić, czemu będzie musiał stawić czoło.
Tak to już jest z opowiadaniami - jedna są lepsze, drugie gorsze. W tym przypadku jest podobnie. Większość przedstawionych sytuacji była dość przewidywalna. Właściwie każda z opowieści miała w tle historię miłosną. Niektóre dotyczyły starych tajemnic, których nikomu nie udało się rozwiązać. Nieodmiennie jednak szczęśliwe zakończenie pozwalało bohaterom dramatu na powrót do normalnego, spokojnego życia. Z tego schematu wyłamało się tylko ostatnie opowiadanie, po którym postać tajemniczego pana Quina stała się jeszcze bardziej tajemnicza.

Książka ta jest dla mnie jedną z najsłabszych książek Agathy, które do tej pory przeczytałam. No cóż, każdy pisarz ma lepsze i gorsze dni. Każdy też czytelnik ma odmienny gust (o którym przecież się nie powinno dyskutować). Na pewno znajdzie się taki, który lepiej doceni ten zbiór opowiadań. A poza tym myślę, że miłośnicy twórczości pani Christie powinni przeczytać jak najwięcej jej utworów. Dlatego też książkę tę polecam. Natomiast uważam, że Ci, którzy jeszcze nie znają jej twórczości od tej pozycji zaczynać nie powinni.

Moja ocena: 3+/6 (mimo sentymentu dla kochanej Agathy)

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

James Rollins, Mapa trzech mędrców

To kolejna powieść tego autora, której bohaterami są agenci pewnej tajnej organizacji zwanej Sigma. Jej działalność jest tak tajna, że wie o niej bardzo niewiele osób w całych Stanach. 
Na jej czele stoi Painter Crowe, a do jego najlepszych i najbardziej ulubionych agentów należą: Grayson Pierce oraz Monk Kokkalis. Ludzie niezwykle inteligentni, sprawni fizycznie, świetnie posługujący się bronią, a przede wszystkim potrafiący błyskawicznie reagować i podejmować decyzje co w w wielu przypadkach pozwala wyjść cało z opresji. 
Fabuła powieści toczy się wokół relikwii trzech mędrców ze Wschodu, którzy przybyli by oddać pokłon nowo narodzonemu Jezusowi. Jak zwykle u Rollinsa, współczesne wydarzenia mają swoje źródła w odległej historii. Tym razem cofamy się do czasów Niewoli Aviniońskiej kiedy to równolegle rezydowało dwóch papieży - jeden w Rzymie (uzurpator) drugi w Avinionie. Wtedy to wywieziono do Niemiec relikwie trzech mędrców i specjalnie dla ich przechowywania wybudowano katedrę w Kolonii.
Akcja powieści rozpoczyna się właśnie w Kolonii, gdzie w katedrze dochodzi do kradzieży relikwii i bestialskiego mordu obecnych na mszy wiernych. Z tragedii ratuje się tylko jeden człowiek, a to co mówi jest tak niewiarygodne i sprawia że w śledztwo zostaną włączeni agenci Sigmy, a także wysłannicy z samego Watykanu. 
Do Greysona i Monka dołączyła piękna i niebezpieczna Kat Bryant. Z ramienia Watykanu do Kolonii wyjechał monsinior Vigor Verona kierujący Papieskim Instytutem Archeologii Chrześcijańskiej oraz jego siostrzenica Rachele Verona, porucznik rzymskich karabinierów.
Bohaterom przyjdzie się zmagać z trudną zagadką historyczna, kryminalną i naukową. Będą narażeni na ogromne niebezpieczeństwo, gdyż ich potężnym wrogom zależeć będzie na zachowaniu absolutnej tajemnicy. 
 
Wielokrotnie znajdą się w sytuacji bez wyjścia, w której powinni stracić życie, ale jak to w tego typu książkach bywa, uda im się w cudowny sposób uniknąć przeznaczenia. Będą zmuszeni poruszać się po omacku nie wiedząc kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. I oczywiście od wyniku ich misji zależeć będą losy świata, bo wroga organizacja przeciw której będą walczyć chce objąć panowanie nad światem, po to aby zniszczyć stary i zaprowadzić nowy, "lepszy" porządek.
Cóż wyłania się z tego opisu? Całkiem niezła powieść sensacyjno-przygodowa z elementami trillera. Jej atutem jest wartko prowadzona akcja, szybko po sobie następujące coraz to dziwniejsze wydarzenia. Zagadka jest bardzo zagmatwana, aby ją rozwiązać potrzeba nie tylko wiedzy ale i inteligencji i sprytu. A czas goni. Bohaterowie są wyraźnie dobrzy bądź źli, ale autor wprowadził też dla urozmaicenia postać, którą trudno jest nam zaszufladkować. Z jednej strony jest wrogiem, z drugiej jednak .....
Zaletą są także niespodziewane i zupełnie nieoczekiwane zwroty akcji. Sprawia to, że nie wszystko jest takie jak wydawało się nam na początku co owocuje większym zainteresowaniem ze strony czytelnika. Takie zabiegi autora przykuwają naszą uwagę i narzucają nam tempo czytania. Bo przecież chcemy się szybko dowiedzieć co się znów wydarzy. 
Szybkie czytanie ułatwiają nam dialogi, które stanowią zdecydowaną większość powieści. Narracja i opisy są zredukowane do niezbędnego minimum. Niektórych czytelników może to razić, ale zabieg ten  decyduje o atrakcyjności książki. Ten brak rozbudowanych opisów przyśpiesza akcję i sprawia, że czytelnik znajduje się w ciągłym napięciu.
Język Rollinsa jest prosty, często dosadny. Rzadko pojawiają się wulgaryzmy, ale zawsze ich użycie jest uzasadnione. Oczywiście pojawiają się sceny brutalne co jest niewątpliwie w dzisiejszych czasach nieodłącznym elementem powieści sensacyjnych, trillerów i horrorów. Sceny te jednak są opisane dość lapidarnie bez zbędnego wydłużania, a także bez niepotrzebnego okrucieństwa. Autor tak konstruuje ich opis, że wiele najbardziej drastycznych momentów zostawia domysłom czytelnika. Jest to dla mnie osobiście wielkim plusem gdyż nie lubię niepotrzebnej brutalności i w tych kwestiach naturalizm nie zawsze jest dla mnie zaletą. 

Jednym słowem Rollins stworzył całkiem sympatyczną książkę do poczytania, spełniającą wymogi dobrego czytadła z kategorii sensacja/kryminał/triller. Książka dobra na czas wypoczynku czy to wakacyjnego czy to weekendowego. Usiąść w ciepłym, wygodnym kąciku, otworzyć książkę i.......

Moja ocena: 3+/6


 Na zdjęciach: 1. Katedra św. Piotra i Najświętszej Marii Panny w Kolonii
2. Strona przednia Relikwiarza Trzech Króli
(Zdjęcia pochodzą z Wikipedii)

Skorzystam też z okazji  by pochwalić się nowymi nabytkami. W piątek odwiedziłam wielkie miasto Łódź i oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie zajrzała do antykwariatów.  Z dumą przedstawiam swoje nabytki. Całość nie przekroczyła 60 złotych.



Tradycyjnie rozpoczynam od góry:
1. Alistair MacLean, Złote rendez-vous (to takie moje marzenie z wczesnych lat młodości, mam sporo jego książek, kiedyś się nimi zaczytywałam; jednak tę miałam tylko wypożyczoną; a teraz nabyłam za całe 2 złote)
2. Joe Alex, Piekło jest we mnie (Alex to jeden z moich ulubionych pisarzy kryminałów; kiedyś czytałam jego książki, posiadam tylko ukochaną - Jesteś tylko diabłem oraz Cichym ścigałam go lotem; a teraz chcę nabyć pozostałe; zostały mi jeszcze dwie)
3. Joe Alex, Zmącony spokój Pani Labiryntu (j.w.)
4. Joe Alex, Śmierć mówi w moim imieniu (j.w.)
5. Joe Alex, Gdzie przykazań brak dziesięciu (j.w.)
6. Maria Nurowska, Miłośnica (tak jakoś mi wpadła za 5 złotych, miałam przeczytać w akcji Włóczykijki - teraz mam swoją)
7. Carolly Erickson, Sekretne życie Józefiny (lubię czasy napoleońskie, zawsze ciekawiła mnie postać żony Napoleona)
8. Marina Mayoral, Kto zabił Inmaculadę de Silva? (miałam na liście do przeczytania więc skorzystałam z okazji i kupiłam)
9. Mikkel Birkegaard, Biblioteka cieni ( na tę książkę polowałam już od dawna, najdroższy zakup  w tym stosiku)

niedziela, 21 sierpnia 2011

Wakacyjnych wspomnień czar

Piękny czas wakacyjnych wyjazdów dobiegł końca, przynajmniej w moim przypadku. Teraz pozostaje jedynie powspominać przy filiżance dobrej kawy oraz oglądając zrobione podczas wyprawy zdjęcia. 
Postanowiłam trochę tych wspomnień i zdjęć zamieścić w swoim Zakątku wyobraźni. 
Zacznę od wyjazdu w Karkonosze. To najwyższe pasmo górskie Sudetów. Rozciąga się ono na przestrzeni 70 km, a jego szerokość waha się pomiędzy 8 a 20 km. W 1/3 należą one do Polski, 2/3 znajduje się w Czechach. Granica przebiega głównym grzbietem górskim.

W Karkonoszach byłam po raz pierwszy. Do tej pory polskie góry kojarzyły mi się z Tatrami. Wysokie, nagie szczyty pnące się w stronę nieba. Takich zapierających dech w piersiach widoków w Karkonoszach nie ma. Nie oznacza to jednak, ze góry te nie spodobały mi się. Polubiłam je na tyle, że chętnie do nich kiedyś powrócę. Obecny pobyt nie był długi, więc nie odkryłam wszystkich pięknych zakątków. Parę jednak zobaczyłam. I o nich chcę opowiedzieć. 
 Palmę pierwszeństwa oddaję Śnieżce, jako najwyższemu szczytowi karkonoskiego pasma. Liczy ona sobie 1602 m n.p.m. Nie jest to może imponująca wysokość, bywało się na większych. Ale dla moich dzieciaków w sam raz. Szczyt postanowiliśmy zdobyć, a nie pokonywać większość trasy wyciągiem na Kopę. Przyznam się, że właściwie to ja postanowiłam, bo po pierwsze panicznie boję się wyciągów krzesełkowych, po drugie po górach się chodzi - nie jeździ. Malownicza droga prowadząca najpierw lasem, a potem pomiędzy przytuloną do stoków kosodrzewiną zajęła nam ponad dwie godziny. I wreszcie mogliśmy stanąć na szczycie. 
Niestety widok nowego, wybudowanego w początkach lat 70-ych obserwatorium w kształcie trzech połączonych ze sobą talerz, znacznie osłabił mój zachwyt. Na zdjęciach budowla ta prezentowała się troszkę lepiej. Za to nie zawiodłam się panoramą widoczną ze Śnieżki, ani skromnie wyglądającą kapliczką św. Wawrzyńca. Jest to najstarsza budowla na Śnieżce. Powstała ona w XVII wieku, poświęcono ją 10 sierpnia 1681 roku. 300 lat później zaakceptowano, że dzień 10 sierpnia będzie świętem przewodników sudeckich. Od 1981 roku w tym dniu o godzinie 12.00 odprawiana jest w kapliczce msza św. z udziałem przewodników i pozostałych wiernych z Polski i Czech. 
Jak już pisałam widok ze szczytu może nie powala na kolana, ale za to uświadamia piękno otaczających nas Karkonoszy.
Wejście na szczyt nasze dzieci uczciły solidną porcją lodów, a my całkiem niezłą kawą mrożoną. Jedynym minusem tego obżarstwa było znaczne uszczuplenie naszych zasobów finansowych. 
Ponieważ wejście i pobyt na szczycie zajął nam znacznie więcej czasu niż przewidywaliśmy mój mąż zarządził w drodze powrotnej zjazd wyciągiem krzesełkowym z Kopy. O swoich wrażeniach powiem tylko tyle, że chciałabym jak najszybciej o tym koszmarze zapomnieć. Jak napisałam wcześniej panicznie boję się takich wyciągów, a ten okazał się mieć pojedyncze krzesełka. Jakby tego było mało musiałam zjeżdżać z córką na kolanach. Nie potrzeba zbyt bogatej wyobraźni by zrozumieć co wtedy czułam. Po zjeździe jeszcze przez kolejne 20 minut drżały mi ręce i nogi (oczywiście przede wszystkim z emocji).
Mimo to pobyt na Śnieżce wspominam bardzo dobrze. 


A co na zdjęciach?
1. Wspinamy się na szczyt. Jeszcze została nam połowa drogi. W oddali widać obserwatorium - nasz cel wędrówki.
2. Dalej się wspinamy. Po drodze specyficzne miejsce pamięci - symboliczny cmentarz poświęcony ofiarom gór. Widoczny krzyż.
3. Kapliczka św. Wawrzyńca - najstarsza budowla na Śnieżce.
4. Moi zdobywcy Śnieżki. Widać zmęczenie, ale i radość. W tle obserwatorium.
5. Widok prawie ze szczytu na drogę, którą przebyliśmy.

sobota, 20 sierpnia 2011

Katarzyna Berenika Miszczuk, Ja, diablica

Gdzie można spotkać pikietującą Joannę d'Arc albo pijących razem herbatkę Juliusza Cezara i Elvisa Presley'a? Oczywiście w piekle. W piekle w zręczny sposób wykreowanym przez panią Katarzynę Berenikę Miszczuk. 

Tytułowa diablica to Wiktoria Biankowska, młoda urocza dziewczyna, która w nieoczekiwany sposób została pozbawiona życia, a targ o jej duszę wygrał przystojny i podstępny diabeł Azazel. To on również zadecydował, że Wiktoria nie będzie przeciętną mieszkanką piekła czyli Niższej Arkadii, a zostanie właśnie diablicą. A to wiązało się z nadaniem dziewczynie mocy. Mocy, której Wiktoria nauczyła się szybko używać na swoją korzyść. W czym zresztą pomogła jej jedyna do tej pory diablica - Kleopatra. Tak, tak, mowa tu o najbardziej znanej w historii Egiptu Kleopatrze, żonie Cezara i Marka Antoniusza. To właśnie Kleopatra uświadomiła nowej diablicy, że może ona wracać na ziemię. Co zresztą Wiktoria skwapliwie wykorzystywała. 
A na ziemię oprócz jej kochanego brata Marka, który troszczył się o nią w zastępstwie rodziców, "ciągnął" Wiktorię jeszcze jeden mężczyzna - Piotruś, w którym była zakochana "na śmierć i życie". Żeby nadać lekkiej pikanterii romansowemu wątkowi autorka wprowadziła postać szalenie przystojnego i równie szalenie sympatycznego diabła Beletha zauroczonego (aby nie powiedzieć - zakochanego) Wiktorią.
Tyle na temat treści. Nie chcę bowiem zdradzać szczegółów fabuły. A działo się dużo, a nawet bardzo dużo. 

Ja, diablica to moja pierwsza włóczykijkowa powieść. Nie oczekiwałam literatury wysokiego lotu, raczej nastawiałam się na książkę przy której można świetnie się bawić i dobrze odpocząć. I taką książkę właśnie dostałam. Za co ją cenię? Za dowcip, taki lekki, często nieuchwytny, ale widoczny w przedstawianiu postaci, w dialogach, w pewnych sytuacjach. Czytając tę powieść nie zanosiłam się ze śmiechu, a jednak często się uśmiechałam, gdyż wprawiała mnie ona w dobry nastrój. Raz czy drugi poczułam pewien zgrzyt w tym dowcipie, ale ostatecznie wybaczyłam to autorce. 
Podobały mi się także kreacje głównych bohaterów. Moją największą sympatią cieszyli się oczywiście Beleth i Wiktoria (właśnie w tej kolejności) no i oczywiście Behemot (jakże by inaczej). Nie mogę także pominąć drugiej ciekawej pary czyli Kleopatry i Azazela, choć ten drugi może irytować swoją pychą i megalomanią. Niestety nie udało mi się polubić ukochanego Wiktorii - Piotrusia. Szczerze mówiąc nie wiem co tak naprawdę ona w nim widziała. Dla mnie to całkowicie bezbarwna postać. Do dziś nie rozgryzłam czy jest to zamierzony zabieg autorki czy może coś jej po prostu nie wyszło. Mam nadzieję, że okaże się to w kolejnej części. Myślę, że takowa będzie, bo sugeruje to zakończenie powieści.
Podsumowując: książka mi się podobała jako sympatyczne czytadło na wakacje (i nie tylko); taki trochę odstresowacz, trochę umilacz naszej szarej codzienności. Według mnie autorka cel osiągnęła - zapewniła czytelnikowi dobrą rozrywkę. Zdecydowanie wolę tę powieść od Zmierzchu Stephenie Meyer. Być może ze względu na nasze polskie realia, a może po prostu dlatego, że naszej kulturze bliższe są diabły niż wampiry. A może jest lepiej napisana? 
Choć pisałam, że to czytadło, ale dobre czytadło według mnie,więc może ocena będzie trochę zawyżona, ale daję tej powieści 4/5. 

Powieść pani Katarzyny Bereniki Miszczuk przeczytałam dzięki akcji "Włóczykijka" oraz uprzejmości wydawnictwa W.A.B.

Ps. Świetna okładka. Doskonały pomysł na ten "diabelski" błysk w oku. Niestety nie tak wyobrażałam sobie Seksownego Diabła (mimo to nadal go lubię).

wtorek, 9 sierpnia 2011

Koty na półce

W krótkiej przerwie pomiędzy wakacyjnymi wyjazdami wpadłam do domu i zastałam paczkę, a w niej te wspaniałe koty:


Bardzo się cieszę z takich kociaków. A przyszły do mnie w sposób bardzo niespodziewany. Wygrałam je na blogu Zaczytana.... Nie tak od razu jednak tylko w drugiej rundzie. I dlatego zupełnie się ich już nie spodziewałam. Było losowanie,  koty miały pójść do kogoś innego, a tu w przeddzień wyjazdu zupełnie przypadkowo zajrzałam do Maiooffki i .... I teraz bardzo się cieszę z moich kotów. Drewniany już stoi na półce, a książkę postaram się przeczytać po powrocie z wakacji. 
Bardzo dziękuję Maiooffce za koty a także za zakładkę oraz herbatkę, kawkę i słodycze. Oto zdjęcie całej zawartości paczuszki:


Jeżeli już jesteśmy przy kotach, to pociągnę troszkę koci temat.
Na wakacyjnych szlakach także spotkałam wspaniałe kociaki. Pierwszy był w pensjonacie, w którym mieszkaliśmy. Przepiękny kot. Mieszaniec amerykańskiego maine coona z norweskim leśnym. Niestety nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia, bo kotek jest bardzo nieufny i nie lubi jak wokół niego robi się wiele zamieszania. Nie chciałam go denerwować, więc tylko mam zdjęcie cudownego pyszczka. Reszta kota ukryta pod fotelem.





Ale to nie wszystkie wakacyjne koty. Wracając z Karkonoszy wstąpiliśmy do zamku w Książu i tam spotkaliśmy zamkowe koty. Teraz latem żyją sobie całkiem nieźle, ale zimą pracownicy zamku mają kłopoty z wykarmieniem wszystkich kociaków. Jest ich podobno około 20. Nam udało się zobaczyć kilka z nich. 






Gdyby nie moje trzy koty domowe chętnie zabrałabym jakąś "bidę" z Książa, a tak niestety mój mąż na więcej zwierzaków się nie zgadza.

Wyruszam dalej na wakacyjne szlaki. Dlatego nadal nie będę mogła komentować Waszych wpisów. Do zobaczenia po 15 sierpnia.

środa, 3 sierpnia 2011

Józef Ignacy Kraszewski, Powrót do gniazda: Powieść z podań XVI wieku

Bardzo słabo znam twórczość Kraszewskiego, a przecież był on niesamowicie płodnym pisarzem. Dlatego kiedy wystartował Projekt Kraszewski postanowiłam się do niego przyłączyć. Hasło "projektowego" blogu brzmi: Mamy bzika na punkcie JIKa!, a ja nie mogę powiedzieć jeszcze, że tego "bzika" już posiadam, ale przecież wszystko przede mną. Stąd mój udział w projekcie. Bo jeśli chce się mieć bzika na punkcie JIKa to twórczość tegoż JIKa trzeba należycie poznać. 
I tak zaczęłam od powieści z cyklu historycznego, z czasów Jagiellonów, Powrót do gniazda: Powieść z podań XVI wieku.
Jak wiek XVI to od razu skojarzyła mi się Reformacja. I proszę - strzał w dziesiątkę. 
Bohaterem powieści jest młody wojewodzic Janusz, którego ojciec, za namową swojego starszego brata, wysłał na naukę do Niemiec. Nasz młody bohater wyjechał więc do... Wittenbergii. To tam właśnie Marcin Luter wywiesił na drzwiach kościoła swoje 95 tez skierowanych przeciwko sprzedaży odpustów i w ten, niespodziewany nawet dla siebie, sposób rozpoczął ruch zwany Reformacją.

Wojewodzic zamieszkał w domu bogatego złotnika. Tam poznał jego córkę, wychuchaną i wypieszczoną jedynaczkę, piękną, mądrą i dobrą Frydę. Młodzi, jak to często bywa, zapałali do siebie gorącym uczuciem. Ojciec domyślał się tego i po cichu im błogosławił. Piękny i bogaty wojewodzic był wg niego bardzo dobrą partią dla ukochanej  jedynaczki.
Niestety szczęście zakochanych nie trwało długo. Janusz bowiem otrzymywał z domu list za listem, w których ojciec Wojewoda wzywał syna do powrotu. Musiał wiec w końcu okazać należne rodzicowi posłuszeństwo. Rozstanie z ukochaną było trudne. Jednak Janusz obiecał, że niedługo powróci. 
W tym miejscu pomyślałam sobie: to będzie ckliwy romansik. I tu się pomyliłam. Ponieważ wkrótce okazało się, że ważniejszą sprawą stała się kwestia zmiany wyznania przez młodego wojewodzica. I choć ostatecznie pod koniec powieści do romansu powracamy, to główną rolę odgrywa w niej właśnie kwestia wiary.
Czasy były rzeczywiście trudne i niespokojne. Nowinki religijne dotarły i do Rzeczpospolitej. Przyjęły się najczęściej i najszybciej wśród mieszczaństwa, które w dużej mierze było pochodzenia niemieckiego, ale także i wśród polskiej szlachty. Często podziały religijne dotykały rodziny. Zmieniał wiarę brat, ojciec czy syn. Kraszewski w Powrocie do gniazda ukazał skutki takiego podziału. Pokazał jak wpływał on destrukcyjnie na członków rodziny, prowadził nawet do wielkich tragedii. 
Z kim sympatyzował autor? Nie był według mnie całkiem przeciwny nowemu wyznaniu, jednak sposób prowadzenia akcji oraz zakończenie powieści wskazuje na to, że uważał wyznania reformowane za obce mentalności i religijności polskiej.
Choć w pewnym sensie zakończenie było dość przewidywalne nie zmniejszyło to przyjemności czytania. Czytało się bowiem tę powieść dość lekko i przyjemnie. Kraszewski starał się wystylizować język na staropolski. Zadbał też o XVI-wieczne realia zarówno życia w niemieckim mieście, jak i na polskim dworze. Wykazał się także znajomością mentalności, obyczajów i tradycji polskiej szlachty dla której duma i honor rodu był ważniejszy nawet od osobistego szczęścia dziecka. Przede wszystkim obowiązek wobec Boga, Ojczyzny i Rodu. Takim człowiekiem był Wojewoda - ojciec Janusza. Kraszewski stworzył piękny portret polskiego szlachcica wiernego wierze i tradycji swoich przodków. Można nie zgodzić się z decyzjami tego "żelaznego człowieka", jak mówił o Wojewodzie jego starszy brat, ale nie można było odmówić mu szlachetności. Postępował tak, jak nakazywało mu sumienie, choć serce mówiło czasem coś innego. Dla mnie była to najbardziej wyrazista postać wykreowana przez Kraszewskiego. Budziła też wg mnie największe emocje. Pozostali bohaterowie znajdowali się jakby w tle tego wielkiego człowieka. Choć przyznaję, że była to postać kontrowersyjna i trudno ocenić jednoznacznie jego postępowanie. 

Podsumowując: nie żałuję czasu spędzonego z tą powieścią Kraszewskiego. Może nie powaliła mnie ona na kolana, ale pozytywnie zaskoczyła wprowadzeniem wątku Reformacji, który usunął w cień rozpoczynający się watek romansowy. 
W posłowiu doczytałam, że Kraszewski we wcześniejszych swoich powieściach poruszał też  tematykę Reformacji, ale w  Powrocie do gniazda uczynił z niej motyw przewodni.

Moja ocena: 4+/5

Skorzystam z tego wpisu by podać dwie ważne informacje. 

1. Jutro rano (a właściwie dzisiaj - spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że jest godzina 00.32) wyjeżdżam w Karkonosze. Bardzo się cieszę na ten wyjazd, bo to będzie moje pierwsze spotkanie z tymi górami. Niestety bardzo krótkie. Wracamy już w poniedziałek. A potem zaraz jedziemy do teściów do Grudziądza. Nie wiem czy uda mi się zajrzeć do siebie i do waszych blogów. Być może pojawię się dopiero po 15 sierpnia. Z góry wiec przepraszam za brak komentarz pod Waszymi wpisami. Obiecuję, że jak przyjadę to nadrobię zaległości. I będę się starał zaglądać jak tylko będę miała dostęp do internetu.

2. Na blogu Klaudyny Futbolowej Kreatywa znajdziecie ciekawą niespodziankę i kolejny konkurs. Zapraszam. Ja już tam byłam.


Oj, już zaczyna mi Was brakować. Pocieszam się jednak tym, że wspaniałe wrażenia z podróży mi to zrekompensują.

Na pierwszym zdjęciu widoczny ojciec Reformacji Marcin Luter, na drugim drzwi kościoła zamkowego, na których prawdopodobnie przywiesił 95 tez. Oba zdjęcia pochodzą z Wikipedii.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

O czym dziś się mówi w świecie ksiażkowych blogerów czyli Złota Zakładka

Dziś cały dzień myślę o zakładce, ale takiej niezwykłej, bo Złotej Zakładce czyli Nagrodzie Blogerów Książkowych



Cóż mogę powiedzieć: wspaniała inicjatywa. O jej szczegółach można się dowiedzieć na stronie Złotej Zakładki.

Tylko mogę żałować, że w tym roku nie będę mogła brać udziału w nominowaniu i głosowaniu. Ale decyzja jest słuszna. Ma to być nagroda blogerów piszących o książkach, a więc i książki te nałogowo czytających. Żeby wybrać książkę roku trzeba trochę tych książek znać. Nic dodać, nic ująć.

Życzę ekipie organizatorów, aby ta nagroda z roku na rok stawała się coraz bardziej prestiżową. Jestem pod wrażeniem ogromu pracy jaką włożyli oni w opracowanie regulaminu i ile jeszcze będą musieli swojego czasu poświęcić. Widać, że to zapaleńcy, którzy książki kochają i zrobią wszystko, by inni też je pokochali. Trzeba mieć tylko nadzieję, że taki entuzjazm przyniesie owoce. 

Dziś niektórzy mają za punkt honoru przeczytanie wszystkich książek-laureatów prestiżowych nagród literackich. A wyobraźcie sobie, że za rok, może dwa takim punktem honoru będzie zapoznanie się z książkami, którym przyznano Nagrodę Blogerów. Ach, rozmarzyłam się.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...