środa, 28 września 2011

Wojciech Tochman, Bóg zapłać

"Nie chcę kogokolwiek swoim pisaniem wzruszać. Staram się pisać tak, by poruszać, wstrząsać. Z takiego poruszenia coś może dobrego wyniknąć, ze wzruszenia najwyżej mokra chusteczka"*

Tak o swoim pisarstwie powiedział w jednym z wywiadów znany i ceniony polski  reporter - Wojciech Tochman.
Czy rzeczywiście jego reportaże mogą poruszyć czytelnika, wstrząsnąć nim na tyle, by zechciał się choć przez chwilę zatrzymać, zastanowić nad przeczytanym właśnie tekstem? Na to pytanie mogłam udzielić sobie odpowiedzi czytając ostatnio wydaną  przez Wydawnictwo Czarne książkę Wojciecha Tochmana Bóg zapłać
Jest to zbiór 14 reportaży, z których większość była już publikowana we wcześniejszych jego książkach  - Schodów się nie pali  oraz Wściekły pies.

Te 14 reportaży to 14 perełek polskiej prozy publicystycznej. To 14 perfekcyjnie  wycyzelowanych opowieści o pogmatwanych ludzkich losach. Każda z nich mogłaby być scenariuszem pełnometrażowego filmu, który wzbudzałby całą gamę emocji i po obejrzeniu którego większość widzów  mogłaby zakrzyknąć "To było dobre, ale w prawdziwym życiu takie historie się nie zdarzają." A jednak Tochman swoich historii nie tworzy, nie wymyśla,  lecz opisuje prawdziwe losy prawdziwych  bohaterów. Są nimi zarówno ludzie dobrze znani polskiemu czytelnikowi (Wanda Rutkowska, Tomasz Beksiński), jak i ci, o których do tej pory  nie słyszeliśmy, a często nie podane jest nawet ich nazwisko, są dla nas anonimowymi  postaciami (jak choćby bohaterowie pierwszego reportażu Bóg zapłać, których znamy jedynie jako On i Ona).

Każda z tych 14 historii porusza do głębi, każda z nich ukazuje obraz polskiej mentalności.  Demaskuje nasze ludzkie słabości: obłudę, zacofanie, fałszywą religijność, bezmyślność, egoizm,  ale z drugiej strony ukazuje też przykłady ludzkiej solidarności, ofiarności, miłości bliźniego, bezinteresowności. I choć tych drugich postaw jest zdecydowanie mniej to jednak Tochman nie traci wiary w człowieka, można by rzec w jego człowieczeństwo. Przynajmniej ja to odbieram w ten właśnie sposób. Mimo ukazanego ogromu bólu, cierpienia, samotności, niezrozumienia - ten zbiór reportaży nie jest pesymistyczny. Jest w nim bowiem miejsce dla takich wspaniałych ludzi jak Zdzisław (Gislao) Borowiec, pielęgniarka Renata z reportażu Schodów się nie pali czy szef Jana Mana, bohatera reportażu Człowiek, który powstał z torów. To właśnie oni przywracają nam wiarę w dobroć i bezinteresowność człowieka, w jego życzliwość.

Muszę przyznać się do tego, że rozpoczynałam lekturę tej książki z postanowieniem - jeden reportaż dziennie (bo przecież w końcu muszę przeczytać coś na wyzwanie Reporterskim okiem). Z mojego postanowienia nic nie wyszło. Pochłonęłam ją w dwa wieczory rzucając w kąt czytaną w tym samym czasie "Panią Bovary".
Reportaże Tochmana "pobiły na głowę" powieść o losach znudzonej, szukającej romantycznej miłości, żonie prowincjonalnego lekarza. 
Co sprawiło, że książkę polskiego reportera czytałam z takim przejęciem i zainteresowaniem? Może jego styl - oszczędny, ale bardzo dosadny; może język - prosty, zrozumiały, jednocześnie nie stroniący od pięknych metafor, porównań, epitetów. A może sprawili to bohaterowie reportaży i ich zagmatwane, trudne historie - tak nieprawdopodobne, a jednocześnie mogące się przydarzyć każdemu z nas bądź z naszych znajomych. I wtedy pojawia się pytanie - co ja bym zrobiła na ich miejscu, jak bym się zachowała, co bym czuła? A odpowiedź na nie jest trudna - tak jak trudne są problemy poruszane przez Tochmana. "Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono" mówi Wisława Szymborska. I tę prawdę możemy zastosować udzielając sobie odpowiedzi na postawione wcześniej pytanie. Bo ja nie potrafię tak do końca przewidzieć jak postąpiłabym w ekstremalnej dla siebie sytuacji, w jakiej stawiani byli przez życie bohaterowie Tochmana. 
Czy reportaże Tochmana poruszają, wstrząsają? Zdecydowanie tak. Każdy z nich z osobna i wszystkie razem. 

Polecam gorąco tym, którzy jeszcze ich nie znają. Naprawdę warto poświęcić im chwilę swojego cennego czasu. Tym bardziej, że czyta się te reportaże bardzo szybko, z wielką ciekawością i zainteresowaniem. 

Moja ocena: 6/6

* Wikicytaty, źródło: Wściekły, Exlusiv

poniedziałek, 26 września 2011

Wakacyjnych wspomnień czar (cześć druga)

Miałam bardzo zajęty weekend. Wczoraj najpierw spotkanie rodzinne przy obiedzie i kawce (musiałam też trochę pomóc organizatorce w przygotowaniach), a potem druga rodzinna uroczystość -  a właściwie dwie. Mój wujaszek obchodził 90-te urodziny, a oboje z ciocią właśnie dziś świętują 63 lata wspólnego pożycia małżeńskiego. Jak patrzę na cyfry, które przed chwilą napisałam, to myślę sobie, że nie każdemu jest dane obchodzić takie piękne rocznice. I dochodzę do wniosku, że nie ma co narzekać tylko trzeba się cieszyć czasem nam danym.

A dziś był ciąg dalszy rodzinnych spotkań. Przy kawce wspominaliśmy, rozmawialiśmy, oglądaliśmy zdjęcia. Wpadły mi w oko także te z ostatnich wakacji. To było tak niedawno, a wydaje się jakby całe wieki minęły.
Postanowiłam więc znów trochę wakacyjnie powspominać na swoim blogu i stąd ten wpis. 
Dziś o dwóch wodospadach znajdujących się w okolicy Szklarskiej Poręby.
Pierwszy z nich to Wodospad Kamieńczyka. Jest to najwyższy wodospad w Karkonoszach. Woda spada trzema kaskadami z wysokości 27 metrów. Widok jest imponujący i zapiera dech w piersiach. Szczególnie jak się stoi na dole w Wąwozie Kamieńczyka. Wąwóz ma około 100 metrów długości, a szerokość w niektórych miejscach nie przekracza 3-4 metrów. Można tam zejść po uprzednim wykupieniu biletu i otrzymaniu kasku. 
Za środkową kaskadą wodospadu znajduje się grota wykuta prawdopodobnie przez Walończyków, którzy wydobywali z niej pegmatyty i ametysty. Zwana jest dziś Złotą Jamą. 
Wodospad można podziwiać także z miejsca widokowego usytuowanego na górze. Nieopodal znajduje się schronisko Kamieńczyk. Tędy też prowadzi dalej szlak na Szrenicę. Tam niestety się nie wybraliśmy. Mieliśmy w planach Śnieżkę i uważaliśmy, że na tak krótki pobyt zdobycie jednego szczytu naszym dzieciom w zupełności wystarczy. 

Wodospad Kamieńczyka był atrakcją turystyczną już w XIX wieku. Wtedy też wybudowano tu pierwszy taras widokowy. 
Związana jest z nim także ciekawa legenda. Podobno miał on powstać z łez siedmiu rusałek, które opłakiwały śmierć jednej z nich i jej ukochanego Kamieńczyka Bronisza. Młody chłopak wybrał się w góry w poszukiwaniu szlachetnych kamieni, które miały pomóc jego chorej matce. Rusałka zakochała się w nim i pomogła mu w poszukiwaniach. Chłopak także ją pokochał i obiecał powrócić. Kiedy niecierpliwa zakochana rusałka wyszła mu na spotkanie ujrzała jak Kamieńczyk spada w przepaść. Zrozpaczona rzuciła się za nim. Jej siostry rusałki tak 
długo płakały nad smutnym losem zakochanych, aż z ich łez powstał wodospad. 

Drugim wodospadem, który mogliśmy podziwiać był Wodospad Szklarki. Jest to drugi co do wielkości wodospad w Karkonoszach. Usytuowany jest w środkowej części Wąwozu Szklarki. Woda spada z wysokości około 13 metrów najpierw dość szeroką kaskadą potem zwężającą się ku dołowi i spiralnie skręconą. Wodospad można podziwiać ze specjalnie wybudowanej platformy. Nieopodal wodospadu znajduje się schronisko Kochanówka, które mieści się w zabytkowym budynku powstałym w II połowie XIX wieku. 
Z tym malowniczym miejscem również związana jest legenda. Tym razem opowiada ona o Duchu Gór - Karkonoszu - oraz małej dziewczynce, córce Szklarza, którą nazywano Szklarką. Pewnego dnia spotkała ona Karkonosza, który był bardzo zasmucony. Dziewczynka miała dobre serce, żal jej się zrobiło Ducha Gór i postanowiła go rozweselić. Od tego dnia bardzo się zaprzyjaźnili. Karkonosz podarował jej kiedyś małą sarenkę. A w okolicy mieszkał smok Krak. Nie naprzykrzał się  on zbytnio ludziom, ale zwierzęta atakował. Karkonosz zorientował się, że małej i jej sarence grozi niebezpieczeństwo. Ratując dziewczynkę rzucił kamieniem w głowę smoka. Niestety chybił. Kamień spadł w sam środek potoku powodując jego pęknięcie. Krakowi nic się nie stało. Niestety mała Szklarka spadła w przepaść. Karkonosz pobiegł na miejsce wypadku i zobaczył martwą dziewczynkę, a na jej nogi spadała z góry kaskada wody. 
Bardzo lubię legendy, więc i te mnie urzekły. Także oba przepiękne wodospady.


I tak tworząc ten wpis znów przekroczyłam północ siedząc przed komputerem. Jeszcze tylko wybiorę zdjęcia i szybciutko wsunę się pod cieplutką kołderkę by przed snem jeszcze trochę poczytać. 

Zdjęcia:

1. Wodospad Kamieńczyka - widok z górnej platformy widokowej.
2. Widok na Wąwóz Kamieńczyka. Te kolorowe drobinki to kaski turystów. 
3. Wodospad Szklarki.
4. Droga do Wodospadu Szklarki - prowadziła wzdłuż bardzo malowniczego potoku.

czwartek, 22 września 2011

Naomi Novik, Smok Jego Królewskiej Mości

Dziś trochę bardziej rozrywkowo. W ramach stosikowego losowania (jeszcze sierpniowego) zostałam zobligowana do przeczytania pierwszego tomu cyklu Temeraire Naomi Novik.  Książkę tę kupiłam zachęcona notką na okładce. To był właściwie impuls. Jest to książka fantasy, a z tym gatunkiem do tej pory właściwie nie miałam do czynienia. Ale jednocześnie z zapowiedzi wynikało, że jest to nietypowe fantasy, bo połączone z powieścią historyczną. I tu tkwił właśnie haczyk, na który się złapałam - czasy napoleońskie. To jest to co misie lubią najbardziej. A jak dodać do tego postanowienie aby jednak zapoznać się z literaturą fantasy - nie było wyjścia. Książkę zamówiłam 
Czego się spodziewałam i czy się na niej zawiodłam? I tak i nie. Śpieszę z wyjaśnieniami. 
Zawiodłam się na wątku historycznym. Po pierwsze nie wpadłam na to, że jak autorka anglojęzyczna to raczej sympatią do Napoleona nie pała. Więc oczywiście są czasy napoleońskie - mamy tu bowiem wspomnianą wyprawę do Egiptu, koronację cesarską a punktem kulminacyjnym jest bitwa pod Trafalgarem - ale bohaterami są Anglicy, a Francuzi i Napoleon to ci źli. Zresztą realiów historycznych bardzo mało, tyle, aby czytelnik rzeczywiście poczuł, że wydarzenia te miały kiedyś miejsce, że akcja toczy się w rzeczywistym, znanym nam świecie. Na plan pierwszy jednak wybija się warstwa fantasy.
I ty znów zostałam mile zaskoczona. Ponieważ jednym z dwóch głównych bohaterów jest smok. A smoki to znów coś co misie lubią najbardziej. Uwielbiałam w dzieciństwie słuchać bajek o smokach i zawsze trochę mnie złościło, że przedstawiano je jako groźne i nieprzyjazne ludziom stworzenia. A mnie się wydawało, że smoki powinny być dobre, miłe i sympatyczne. Dlatego kochałam Smoka Wawelskiego z Porwania Baltazara Gąbki. To był właśnie wizerunek smoka z jakim mogłam się zgodzić. I proszę, po tylu latach znów mogłam spotkać takiego smoka. Temeraire jest bowiem niezwykle sympatycznym i do tego niebywale inteligentnym smokiem. Więc jak mogłam nie pokochać tej książki, jak mogłam nie czytać jej z zainteresowaniem. To był powrót do czasów dzieciństwa, czasów bajek, podań i baśni. 
Will Laurence jest kapitanem fregaty Reliant. Swoją przyszłość wiąże z karierą w Marynarce Wojennej. I nagle jego życie ulega drastycznej przemianie, która początkowo wytrąca go z równowagi. Anglicy na zdobytej francuskiej fregacie znaleźli smocze jajo, z którego  lada moment miał się wykluć smok. Aby nie stał się on dzikim smokiem należało zaraz po wykluciu nadać mu imię i nałożyć uprząż. Jednak osoba, która miała tego dokonać już na zawsze musiała zostać opiekunem smoka. Dla marynarza oznaczało to rezygnację z pływania i wstąpienie do Korpusu Powietrznego. Dzięki splotowi niefortunnych dla siebie zdarzeń to właśnie Willa wybrał sobie nowo narodzony smok. I tak Laurence stał się opiekunem Temeraire'a. Nie będę przedstawiać tutaj dalszych losów bohaterów - zainteresowanych odsyłam do książki. Chcę jednak napisać o nich parę słów.
Temeraire jest niesamowicie sympatycznym smokiem. Całkowicie oddanym swojemu kapitanowi. Jest bardzo pojętny, uczy się nadspodziewanie szybko, łatwo przystosowuje się do całkowicie nowych dla niego warunków. Jest też niezwykle inteligentny. Uwielbia kiedy Laurence mu czyta, chce się zapoznać z teatrem, pójść na koncert. Z czasem okazuje się, że kwestie matematyczne potrafi prędzej i lepiej zrozumieć niż jego opiekun. Ale przede wszystkim cenię Temeraire'a za jego dobroć, mądrość, pozytywne nastawienie do ludzi i smoków oraz jego wierność i miłość do Laurence'a.
Kapitan jest także ciekawą postacią. Początkowo nastawiony negatywnie do zmiany swego losu, zaczyna stopniowo przywiazywać się do swojego smoka. Rodzi się między nimi prawdziwie głęboka więź. Jeden jest w stanie oddać życie dla drugiego. Ponadto Laurence jest człowiekiem honoru, prawym, wrażliwym na krzywdę drugiej istoty. Jest surowym acz sprawiedliwym dowódcą. Potrafi bronić swego stanowiska, umie się także przyznać do błędu. No cóż - prawdziwy ideał. Jakże by mogło być inaczej w takiej "bajkowej" opowieści. 
I co jest ważne książkę czyta się bardzo dobrze i szybko. Akcja nie nuży. Autorka wciąż zaskakuje nas jej niespodziewanymi zwrotami. Jeżeli znamy historię - pewnych rzeczy możemy się domyślić, ale to nie zmniejsza naszego zainteresowania. Oczywiście, jak w baśni, wszystko zmierza do szczęśliwego zakończenia. Nie brak jednak wzruszających momentów - zawsze się wzruszam kiedy mowa o zwierzętach, a przecież smoki, nawet gadające, takowymi są. 
Czy warto przeczytać? Zależy co kto lubi. Jest to bowiem powieść fantasy, którą czyta się lekko, łatwo i przyjemnie przede wszystkim dla rozrywki. I nic więcej, a może aż tyle. Czasem warto także zatrzymać się nad takim czytadłem po prostu tak dla przyjemności. 
Specjalnie nie będę biegać za dalszymi częściami cyklu, ale jak mi wpadną w ręce - to czemu nie. Może wtedy, gdy mnie dopadnie chandra - usiądę pod kocem, wtulę się w swojego kota i znów powrócę do krainy dzieciństwa, gdzie smoki gadają ludzkim głosem. Czemu nie.......

Moja ocena: 5/6 (to przede wszystkim dla sympatycznego smoka)

wtorek, 20 września 2011

Dorota Terakowska, Tam gdzie spadają Anioły

"Mamo! Mamusiu! Anioły fruną po niebie!" Już te pierwsze słowa powieści Doroty Terakowskiej wprowadzają na w przepojony tajemniczością świat małej Ewy. Ewa ma pięć lat. Jest spokojnym, mądrym dzieckiem, nie stwarzającym problemów swoim wiecznie zajętym rodzicom (mama wciąż rzeźbi, a tata jest naukowcem - informatykiem, dla którego świat wirtualny jest bardziej prawdziwy od realnego). Można nawet zaryzykować twierdzenie, że Ewa jest dziwnym dzieckiem. Bo czy ktoś widział pięciolatkę, która potrafi sama sobie zorganizować czas, nie marudzi, nie zanudza rodziców pytaniami. A taka właśnie była Ewa. Tylko babcia okazywała jej większe zainteresowanie, więc to właśnie z nią łączyła dziewczynkę szczególna więź. To babcia także powiesiła nad jej łóżeczkiem "kiczowaty" obrazek przedstawiający Anioła Stróża przeprowadzającego dwójkę dzieci przez kładkę nad przepaścią. I tego dnia kiedy Ewa wbiegła do pokoju mamy krzycząc, że Anioły fruną po niebie, a nie doczekawszy się zainteresowania z jej strony, pobiegła za nimi aż do lasu, babcia odnalazła obrazek rzucony na ziemię, a Anioł był całkowicie zniszczony. Tylko nigdzie nie było dziewczynki. Dorośli znaleźli ją w kłusowniczym dole. A obok niej leżało wielki, białe pióro.
Co zobaczyła w mała Ewa nad lasem? Dlaczego od tego dnia często ulegała różnym mniej lub bardziej niebezpiecznym wypadkom? Kim jest Bezdomny, który pojawił się w okolicy zaraz po wypadku Ewy? Dlaczego na gałęzi przed oknem dziewczynki siada wielki czarny ptak?
 

Dorota Terakowska prowadzi swoją narrację na dwóch płaszczyznach. Jedna - to historia małej Ewy. Druga - to opowieść o losach białego Anioła Ave oraz czarnego Anioła o imieniu Vea. Te dwie opowieści przenikają się nawzajem, gdyż jak łatwo się domyślić Ave jest Aniołem Stróżem Ewy.
Tam gdzie spadają Anioły to ciepła powieść o miłości, przyjaźni, o zawiłościach i meandrach ludzkiego losu, o nieszczęściu, chorobie, cierpieniu, o wzajemnej bliskości, niesieniu pomocy. Dorota Terakowska pokazuje nam, że w życiu ważne są wszystkie chwile: te radosne, pełne optymizmu, szczęścia, i także te trudne, przynoszące ból, cierpienie, rozpacz. Jej powieść możemy także odczytać jako współczesną powiastkę filozoficzną zawierającą rozważania na temat Dobra i Zła istniejącego w świecie.
Dobro i Zło jest nierozłączne, jedno nie może istnieć bez drugiego.

"Albowiem Dobro osiąga siłę tylko wtedy, gdy świadomie walczy ze Złem. Dobro nie wystawione na pokusy traci na wartości, jest jak fałszywe złoto." (s. 75)

"Dobro musi być świadomym wyborem, a nie jedyną możliwością." (s. 77)

"A my bez was ulegamy zwyrodnieniu, a zwyrodniałe Zło, nieograniczone walką z Dobrem, jest groźne i obrzydliwe." (s. 91)

Innym ważnym problemem poruszanym przez autorkę jest odwieczny konflikt wiary i rozumu, który w  czasach rozwoju cywilizacji jest nie mniej, a może nawet bardziej aktualny. Jeden z bohaterów powieści, ojciec Ewy, w obliczu niespotykanych i niecodziennych wydarzeń, o które "potyka" się jego racjonalizm mówi:
"Nigdy nie traktowałem serio niczego, czego się nie da zważyć, zmierzyć, rozłożyć na atomy i precyzyjnie opisać. A może jednak istnieją zjawiska i rzeczy, których nie da się zbadać naukowymi metodami?" (s. 114)

"Sensem wiary jest bezgraniczna ufność, a sensem wiedzy są dowody. Wiara jest tam, gdzie nie ma dowodów." (s. 137)

O tym przekonali się bohaterowie powieści, a przede wszystkim rodzice Ewy. Ich życie bardzo się zmieniło. Zrozumieli prawdy, które były dla nich ukryte. Zrozumieli także, że prawdziwe człowieczeństwo kształtuje się w cierpieniu. Ale poznali też co oznacza słowo nadzieja. Tak jak Dobro nie może istnieć bez Zła, tak odwiecznym towarzyszem cierpienia jest nadzieja.

Co tu dużo mówić znów zakochałam się w książce pani Doroty. Najpierw była Poczwarka, teraz powieść o Aniołach. Pokochałam ciepło i optymizm jej powieści. Bo chociaż pisze o chorobie i cierpieniu to jej utwory nie są przygnębiające, a właśnie niosą człowiekowi pociechę. Pokazują jak piękny może być świat, napawają nadzieją, radością i optymizmem. Zawierają i budzą wiele pozytywnych emocji.

Cieszę się, że powieść ta znalazła się na liście lektur gimnazjalnych (tak przynajmniej poinformowała mnie uprzejma pani w bibliotece). Mam nadzieję, że młodzi czytelnicy przyjmą ją ciepło i nie będą żałować czasu spędzonego z jej bohaterami.

 Moja ocena 5+/6

Ps. Być może właśnie taki obrazek wisiał nad łóżeczkiem Ewy (zdjęcie pochodzi z internetu).

niedziela, 18 września 2011

Virginia Woolf, Orlando

"To było dzieło intelektualistki - które, mimo to, było proste, zachwycające i przystępne w narracji."  Tak o tej powieści Virginii Woolf pisał jej siostrzeniec Quentin Bell tuż przed publikacją Orlanda we wrześniu 1928 roku.Także jej siostra Vanessa pisała z Londynu, że "wielką ekscytację budzi tutaj nowa książka Virginii"

Z czego wynikało tak wielkie zainteresowanie powieścią Virginii Woolf? Czym różniła się ona od innych?
Orlando to biografia, która rozpoczyna się w XVI wieku w czasach panowania królowej Elżbiety I, a trwa do czasów współczesnych autorce tj do roku 1928 (Virginia ukończyła powieść w marcu tego roku). To biografia pięknego, młodego chłopca, ulubieńca królowej, i biografia dojrzałej kobiety. Orlando i Orlanda. Mężczyzna i kobieta. Dwie osoby - a może jedna?

Trudno mi pisać o tej powieści by nie wyjawić zbyt wiele, by nie zepsuć przyjemności czytania tym, którzy jeszcze z tą książkę się nie zapoznali. 
A warto. Bowiem całkowicie zgadzam się ze słowami siostrzeńca Virginii. Orlando niewątpliwie napisany został przez intelektualistkę. Widać to zarówno w rozważaniach dotyczących literatury angielskiej , jak i w opisie zmian zachodzących w mentalności społeczeństwa angielskiego na przestrzeni czterech stuleci. Ważne i poczesne miejsce w powieści zajmują także rozważania na temat istoty i sensu ludzkiego życia oraz płci, a właściwie  odmienności w postrzeganiu siebie jako kobiety i siebie jako mężczyzny.
Jednocześnie powieść czyta się bardzo dobrze, ponieważ nie jest przeintelektualizowana. Virginia Woolf pisze prosto i przystępnie, dociera do każdego czytelnika. Potrafi zaciekawić, poruszyć, pobudzić do myślenia, do zastanowienia się nad życiem, nad sobą - kim jestem, do czego zmierzam. 

Cóż tu więcej dodać. Książka ta wywarła na mnie silne, niezapomniane wrażenie. A mimo to trudno mi o niej pisać. Brakuje doświadczenia by w bardziej profesjonalny sposób dokonać jej oceny. A jako laik potrafię napisać tylko tyle: warto sięgnąć po Orlanda, a powiem więcej - warto zapoznać się bliżej z twórczością Virginii Woolf ( co zapewne uczynię niestety w bliżej nieokreślonym czasie).

Moja ocena: 5+/6

piątek, 16 września 2011

Grażyna Bąkiewicz, Coś za coś

W życiu już tak bywa - coś tracimy, coś zyskujemy. Coś za coś.
Bohaterka powieści Grażyny Bąkiewicz - Julia  - jest trzydziestosześcioletnią kobietą, matką dwudziestoletniej Zuzi. Jej pasją są jaskinie. Od dziecka nie bała się ani ziemi, ani kamienia.Wierzyła, że jej ciało jest jak z gumy - potrafi dopasować się do każdej szczeliny. Julia znajdując się kilkadziesiąt metrów pod ziemią nigdy nie czuła strachu, kochała jaskinie z ich tajemniczością i pięknem. Jednak przed trzema laty zginęła w jaskiniach jej koleżanka. Ten wypadek i jego konsekwencje odmienią całkowicie życie Julii. 
Tak jak sugeruje nam tytuł - Julia dużo straci, ale dużo też zyska w zamian. Ktoś bliski odejdzie, ale na jego miejsce pojawi się ktoś, kto da jej szczęście, radość, satysfakcję.Coś za coś. 
Grażyna Bąkiewicz pisze o miłości, poświęceniu, przyjaźni ale także o nienawiści, żalu, zemście. Jej powieść przesycona jest emocjami. Jest w niej miejsce na radość i na cierpienie. Na bezinteresowną pomoc i na bezmyślne zadawanie bólu bliskiemu człowiekowi. 
Bohaterowie to ludzie tacy jak my. Kochają, nienawidzą; są serdeczni i bezpośredni, otwarci na drugiego człowieka i jego potrzeby, gotowi zawsze nieść pomoc, nawet tym, którzy pozornie ją odrzucają bądź zamknięci w sobie, egoistyczni, nieczuli na ludzką krzywdę, zapiekli w swojej nienawiści, fałszywi i dwulicowi. Zuzia, Gaweł, Zosia, Rafał, Hanka, Paweł, Baltazar, mała Zuzia - każdy z nich jest inny, każdy z nich odciśnie swoje piętno na życiu Julii. Ktoś odejdzie, ktoś zdradzi, ktoś pomoże, ktoś pokocha - coś za coś. 
Pierwszoosobowa narracja przybliża nam postać głównej bohaterki. Na toczące się wydarzenia patrzymy z jej perspektywy. Wiemy to, co wie ona, czujemy tak jak ona. Każdy człowiek przechowuje w najgłębszych zakamarkach swojej pamięci obrazy, fakty, słowa, o których chciałby zapomnieć, nie wracać do nich. Ale pod wpływem impulsu wydobywają się one na światło dzienne, by zaatakować ze zdwojoną siłą. Tak dzieje się w przypadku Julii, a my wraz z nią jeszcze raz przeżywamy te trudne chwile i wraz z nią staramy się zrozumieć - dlaczego? A tych dlaczego w życiu Julii jest wiele. I nie na każde  znajdzie ona odpowiedź.
Książkę czyta się bardzo dobrze. Grażyna Bąkiewicz pisze prostym językiem, czytelnym dla każdego; swobodnie posługuje się słowem. Wartkie dialogi, piękne opisy jaskiń, subtelne poczucie humoru (w tym wypadku majstersztykiem jest pierwsze zdanie powieści) to niewątpliwe zalety jej pisarstwa. I mistrzowskie operowanie emocjami, uczuciami. Od dawna już nie zdarzyło mi się płakać podczas lektury powieści, którą można zaklasyfikować jako obyczajową. A czytając Coś za coś kilka razy miałam "oczy na mokrym miejscu" jak zwykła mawiać moja Babcia. A myślę, że tak się stało gdyż dzięki autorce potrafiłam utożsamić się z bohaterką, poczuć to, co ona czuła.
Daleka jestem od stwierdzenia, że powieść ta to literatura bardzo wysokiego lotu. Mimo to wywarła ona na mnie bardzo pozytywne wrażenie i gorąco ją polecam. 
Tym bardziej, że okazało się, iż historia Julii - a właściwie jej część dotycząca relacji z córką - ma potwierdzenie w rzeczywistości; jest prawdziwa.
Skąd ta pewność? 
Otóż wiem to od samej autorki. I tu przejdę do drugiej części mojego wpisu. Dziś tj w czwartek byłam na spotkaniu autorskim z panią Bąkiewicz.


Chciałabym przekazać chociaż garść wrażeń z tego spotkania.
Pani Grażyna mieszka w Łodzi. Ukończyła historię na Uniwersytecie Łódzkim i początkowo pracowała w archiwum. Jednak nie było to zajęcie jej marzeń. Szybko więc zmieniła archiwum na szkołę. I tam pozostała. Przez dwadzieścia pięć uczyła historii najpierw w szkole podstawowej, potem w gimnazjum. Ponieważ od najmłodszych lat chciała pisać skończyła także dziennikarstwo. Jednak krótki epizod pracy w popularnym w czasach komunizmu dzienniku wyleczył ją skutecznie z bycia żurnalistką. Ale chęć pisania była tak przemożna, ze nie dało się jej zignorować. Pani Bąkiewicz zaczęła więc pisać bajki dla swoich dwóch córek. Pisała "do szuflady". Los chciał jednak inaczej. 

Wysłała swoje bajki na ogólnopolski konkurs bajek dla dzieci i .... zdobyła pierwszą nagrodę. Jej bajki zaczęły ukazywać się w popularnym podówczas "Świerszczyku". Później przyszła kolej na pierwszą powieść dla młodzieży "O melba!" za którą autorka otrzymała nagrodę IBBY w 2002 roku. I tak zaczęła się jej kariera jako pisarki. Jest przede wszystkim autorką książek dla dzieci i młodzieży. Napisała też kilka książek dla dorosłych m.in. Coś za coś, choć jak sama mówi woli pisać dla młodszego czytelnika.
Pani Grażyna jest przesympatyczną, otwartą osobą. Opowiada o sobie z wielką swadą, ale jednocześnie z dużą dozą skromności. Emanuje z niej ciepło; widać, że jest osobą przyjazną. 
tematy swoich książek czerpie z życia, ze swojego bogatego doświadczenia w pracy pedagogicznej. Każda jej powieść jest inspirowana ważnym wydarzeniem, które, jak sama mówi, wywołuje w niej silne emocje. Nie mogąc sobie z nimi poradzić przelewa je na papier. Tak powstały jej książki dla młodzieży, tak też powstała powieść Coś za coś.
Wszystkich, którzy chcieliby bliżej poznać autorkę odsyłam do jej strony internetowej.   
Wyszłam ze spotkania z autorką nastawiona pozytywnie zarówno do niej jak i do jej  twórczości. Nie ukrywam, że zaintrygowała mnie swoimi powieściami dla młodzieży, które chętnie w wolnej chwili przeczytam. 

Oczywiście nie powstrzymałam się od kupienia choć jednej jej książki (choć tak się zarzekałam, że nic nie kupię). Tym razem jest to powieść dla dzieci pod smakowitym tytułem Korniszonek.
Wyszłam wiec wzbogacona o dwa autografy - jeden dla mnie, jeden dla moich dzieci.


Zdjęcie pani Grażyny Bąkiewicz pochodzi z jej strony internetowej. 


Pozostałe zdjęcia są mojego autorstwa.






Moja ocena: 5/6

wtorek, 13 września 2011

O pożytkach z wyszywania

Co ma wspólnego haft krzyżykowy z książkami? W moim przypadku wiele. 
Zapisałam się na wspólne haftowanie zwane RR czyli Round Robin (zabawa hafciarek wykorzystujących algorytm karuzelowy - czymkolwiek on jest). Właściwie powinnam zacząć już wyszywanie, ale zanim wybrałam się z mojej wsi na hafciarskie zakupy trochę czasu minęło. 
Dziś udało mi się wymknąć do wielkiego miasta Łodzi. I oczywiście nie mogłam przejść obok księgarni i antykwariatu aby do nich nie wstąpić. A po powrocie zastałam w domu paczkę z książkami zamówionymi w wydawnictwie Prószyński. 
Oto moje książkowe nabytki. Kolejne do ustawienia się w kolejce do czytania. A ostatnio byłam też w bibliotece i nie mogłam wyjść z pustymi rękami (bibliotecznego stosiku nie prezentuję; będzie widoczny w pojawiających się wpisach; poznać łatwo, bo zdjęcia okładek są gorszej jakości - obłożone w folię).


Tradycyjnie już od góry:
1. Sue Monk Kidd, Sekretne życie pszczół (zakupione w antykwariacie, dawno upatrzona pozycja)
2. Nicholas Sparks, Anioł stróż (także w antykwariacie i też od dawna poszukiwana)
3. Kate Morton, Zapomniany ogród (j.w. widziałam pochlebną recenzję na którymś z blogów i spodobała mi się okładka)
4. Sarah Waters, Ktoś we mnie (j.w. także dawno upatrzona; wiele słyszałam o autorce i sama się chcę przekonać jak pisze)
5. Sam Savage, Firmin (kupiona w księgarni za pół ceny; zachęciła mnie pozytywna recenzja; zakup pod kontem wyzwania czytelniczego)
6. Grażyna Bąkiewicz, Coś za coś (kupiona za pięć złotych w wydawnictwie; w czwartek wybieram się na spotkanie z autorką, do tej pory nic nie czytałam, więc warto przed spotkaniem przejrzeć choć jedną książkę; poza tym autorka jest z Łodzi - warto znać twórczość lokalnych autorów)
7. Gwen Cooper, Odyseja kota imieniem Homer (kocia literatura więc dla mnie obowiązkowa; zakup przy okazji powieści pani Bąkiewicz)
8. Michael McDowell, Tabitha King, W cieniu płonących świec (zakup w wydawnictwie, znów spowodowany pozytywną recenzją)

Teraz pozostaje mi tylko umiejętne lawirowanie pomiędzy haftem a książką. Jednak jestem wielką optymistką i mam nadzieję, że sobie poradzę.

środa, 7 września 2011

Józef Ignacy Kraszewski, Brühl. Powieść historyczna z XVIII wieku.


"Jest to szatan w ludzkim ciele, ale szatan, który krzyżem leżąc, się modli, a jutro nieprzyjaciela zgniecie jak muchę i nie będzie miał zgryzoty najmniejszej. Przy tym słodki, miły i ujmujący do najwyższego stopnia." (strona 103)

Takimi słowami charakteryzuje Henryka  Brühla, tytułowego bohatera powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego, padre Guarini - jezuita, spowiednik Augusta III i jego żony, poplecznik Brühla wykorzystujący go  do swoich celów.



Brühl należy do tych powieści historycznych Kraszewskiego, których bohaterami są autentyczne postacie historyczne. Akcja powieści obejmuje czasy saskie. W naszej polskiej historiografii oceniane są one dość krytycznie. Jest to okres panowania w Polsce dwóch królów z dynastii Wettynów: Augusta II Mocnego i jego syna Augusta III Sasa, którzy jednocześnie byli elektorami saskimi.
Głównym bohaterem swojej powieści uczynił Kraszewski Henryka Brühla, pierwszego ministra Saksonii i faworyta Augusta III. Przedstawia on początki kariery tego potężnego później człowieka, niepodzielnie rządzącego Saksonią, mającego nieograniczony wpływ na króla. 
Brühla poznajemy jako tzw. srebrnego pazia na dworze ówczesnego króla Polski  Augusta II. Widzimy jak umiejętnie potrafił się wkraść w łaski swego pana, stać się niezastąpionym. Po śmierci Augusta II Brühl postanawia zdobyć podobną pozycję na dworze jego syna Fryderyka Augusta II, elektora Saksonii i późniejszego króla Polski - Augusta III. Tu napotyka jednak na przeszkodę w postaci hrabiego Aleksandra Józefa Sułkowskiego, który od wczesnych lat młodości towarzyszył następcy tronu (uważa się, że Sułkowski był naturalnym synem Augusta II). Był jego powiernikiem i przyjacielem. Po przejęciu władzy August III mianował Sułkowskiego pierwszym ministrem. I to  z tym nieodłącznym towarzyszem nowego króla zamierzał zmierzyć się faworyt zmarłego Augusta II. Musiał mu stawić czoła, by osiągnąć swój cel. A była nim władza i pieniądze. 
 
Kraszewski w mistrzowski sposób opisuje właśnie tę walkę pomiędzy dwoma faworytami, walkę nierówną, gdyż Sułkowski nie zdaje sobie sprawy z misternie snutej intrygi dworskiej, w której pierwsze skrzypce gra były faworyt Augusta II - Henryk Brühl.
Mimo, że w powieści nie znajdziemy opisów bitew czy pojedynków, mimo, że nie ma w niej błyskawicznych zwrotów akcji, czyta się ją z zapartym tchem niczym najlepszą powieść sensacyjną. Kraszewski bowiem umiejętnie wprowadza nas w świat dworskich intryg, świat, w którym nie liczą się przyjaźnie, w którym nigdy nie wie się kto jest  wrogiem, a kto przyjacielem, gdzie nikomu nie można ufać, gdzie jest się zdanym tylko na siebie. Jest to świat, w którym przetrwa najsilniejszy, najtwardszy, najbardziej bezwzględny, ten, dla którego liczy się tylko dobro własne. A wszystko to jest ukryte pod maską fałszywej życzliwości, przyjaźni i troski.
Towarzyszy temu atmosfera wiecznej zabawy, szaleństwa, a nawet rozpusty. Właściwie nikt, kto się unurza w tym świecie nie pozostaje czysty. Taką cenę płaci się za pozycję, majątek, władzę. Nikt nie walczy z otwartą przyłbicą, bo żeby odnieść sukces trzeba być przebiegłym, chytrym i fałszywym jak lis.

Takim lisem jest niewątpliwie Brühl. Ten młody, przystojny mężczyzna od samego początku nie wzbudzał mojej sympatii. Tym co najbardziej mnie od niego odpychało była jego obłuda. Potrafił on stworzyć pozory człowieka nie dbającego o swoją pozycję, oddanego swojemu panu, przyjaznego wszystkim. Jednocześnie pod tą fasadą niefrasobliwości krył się podstępny intrygant, człowiek dążący do celu bez względu na koszty, nie liczący się z drugim człowiekiem. I właśnie to, że Kraszewski potrafił wykreować tak odrażającą postać uważam za dowód jego mistrzostwa i wielkości. Brühl bowiem to postać wzbudzająca szeroką gamę emocji, wielobarwna, pełnokrwista. To postać, która dystansuje innych bohaterów tej powieści, a przecież i oni zostali po mistrzowsku odmalowani przez autora. Przed oczami czytelnika przesuwa się galeria barwnych postaci: Augusta II, Augusta III, jego żony Marii Józefy, hrabiego Sułkowskiego, Franciszki Kolowrath - żony Brühla, Fryderyki Moszyńskiej - kochanki Brühla i nieślubnej córki Augusta II, padre Guariniego - jezuity i sprzymierzeńca Brühla oraz wielu innych. 

W tej powieści Kraszewski jest minimalistą, ale minimalistą w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie rozbudowuje zbytnio akcji, nie bombarduje też czytelnika natłokiem historycznych wydarzeń ograniczając się do niezbędnego minimum. Ważniejsze jest bowiem w powieści ukazanie obyczajowości czasów saskich, wszystkich niuansów życia dworskiego. 
Wszystko to sprawia, że czytając tę książkę przenosimy się w te odległe dla nas czasy, z zapartym tchem śledzimy losy bohaterów, irytujemy się, złościmy. I zastanawiamy jak potoczyła by się nasza historia gdyby ....

Moja ocena: 5+/6

Zdjęcia (oprócz okładki książki) pochodzą z Wikipedii.

1. August II Mocny - elektor saski i król polski w latach 1697-1733
2. August III Sas - elektor saski i król polski w latach 1733-1763
3. Henryk von Brühl - premier- minister i faworyt Augusta III
4. Aleksander Józef Sułkowski - hrabia, potem książę, pierwszy minister i faworyt Augusta III w latach 1733-1738.

poniedziałek, 5 września 2011

Walter Moers, Miasto Śniących Książek

Niestety z niezależnych od siebie powodów miałam w sierpniu pewien zastój w czytaniu, a ostatnio także w blogowaniu. Nieraz tak bywa, że są rzeczy ważniejsze. Chociaż z drugiej strony każdy mól książkowy  mógłby zakrzyknąć: Jak to!!!! To jest coś ważniejszego od czytania???!!!!

Mam natomiast wielką nadzieję, że wrzesień okaże się pod tym względem dla mnie łaskawszym miesiącem. Tym bardziej, że rozpoczęłam go lekturą powieści, w której książki odgrywają  zasadniczą rolę. Już sam jej tytuł sugeruje czytelnikowi, że sięgając po powieść Waltera Moersa znajdzie się on w świecie książek. 
Walter Moers zabiera nas do wyimaginowanego świata Camonii, którego jest odkrywcą i równocześnie wielkim znawcą. Miasto Śniących Książek to trzecia, po 13 1/2 życia kapitana Niebieskiego Misia oraz Rumo i cuda w ciemnościach, powieść o Camonii. Bohaterem i narratorem jest sympatyczny smok Hildegunst Rzeźbiarz Mitów pochodzący z Twierdzy Smoków, krainy,  której wszyscy bez reszty mieszkańcy poświęcili swoje życie literaturze. Hildegunst jest młodym, liczącym sobie zaledwie siedemdziesiąt siedem lat, początkującym poetą. A tak naprawdę to nie napisał jeszcze żadnego dzieła. Ale jego ojciec poetycki Dancelot Tokarz Sylab widział w nim wielki potencjał i nie miał wątpliwości, że kiedyś jego uczeń stanie się największym poetą w historii camońskiej  literatury. 
Akcja powieści rozpoczyna się w momencie śmierci Dancelota. Wyjawia on wtedy swojemu uczniowi długo skrywaną tajemnicę i przekazuje mu w spadku list, który całkowicie odmieni dotychczas beztroskie życie sympatycznego smoka. 
Po przeczytaniu listu otrzymanego od swojego ojca poetyckiego Hildegunst wyrusza w podróż do Księgogrodu, czyli tytułowego Miasta Śniących Książek, z zamiarem odszukania jego autora. Podróż ta stanie się wielką i niezapomnianą a zarazem ogromnie niebezpieczną przygodą. Na swojej drodze napotka on wiele przeszkód i pułapek, które będzie musiał ominąć by ujść z życiem i iść dalej dążąc wytrwale do celu swej podróży. Napotka też wiele mniej lub bardziej dziwnych stworów. Większość z nich będzie bardzo niebezpiecznych i groźnych; tylko niektóre będą do niego przyjaźnie nastawione. Jednak Hildegunst nigdy na początku nie będzie wiedział z kim ma do czynienia. Będzie więc musiał polegać na swoim sprycie i intuicji. A nie zawsze dokona właściwego wyboru i oceny sytuacji. 
Z krótkiego zarysu fabuły wyłania się obraz powieści przygodowej, rzec by można awanturniczej. I tak w istocie można zaklasyfikować książkę Waltera Moersa. Mieści się ona także w nurcie literatury fantasy, bo przecież wykreowany przez autora świat Camonii nie istnieje. Tak jak nie istnieją zamieszkujące ten świat stwory. A jednak jest  w tej książce jeszcze coś, jakieś drugie dno. 
W informacjach o niemieckim pisarzu można znaleźć wzmiankę o tym, że jest on autorem popularnych w Niemczech komiksów, słynnym ze swojej ironii i niepoprawności politycznej. I wydaje mi się, że odrobinę tej ironii można odnaleźć w Mieście Śniących Książek. Dotyczy ona zarówno oceny twórczości znanych pisarzy (nazwiska pewnych pisarzy ukrył autor w postaci stworzonych przez siebie anagramów), jak i całej otoczki związanej z pojawieniem się i zaistnieniem książki na rynku czytelniczym. Pojawia się ona czasem wtedy, gdy mowa jest to losach pisarzy i ich dzieł, gdy Moers ukazuje mechanizm tworzenia ze zwykłej przeciętnej książki popularnego dzieła. Nie omija także postaw czytelników ukazując w krzywym zwierciadle nasze mniejsze lub większe czytelnicze grzeszki.
Powieść Waltera Moersa to kolejna przeczytana ostatnio przeze mnie książka, która wywołuje u mnie mieszane uczucia. 
Lubię lekkie i przyjemne w czytaniu książki przygodowe, gdzie akcja goni akcję nie pozwalając czytelnikowi na chwilę oddechu. W pewnym sensie Moers zapewnia właśnie takie atrakcje, ale... Jak dla mnie jest ich czasem zbyt wiele, a szczególnie denerwująca była dla mnie liczba pojawiających się wciąż nowych stworów, w których pomału zaczynałam się gubić. Miejscami powieść przypominała mi niezapomniane dla mnie książki Alistaira MacLeana, w których bohater mimo sytuacji wyraźnie bez wyjścia uchodził cudem z życiem i jeszcze przy tym czuł się jak nowo narodzony.
Jednakże z drugiej strony cenię sobie tę książkę za ukryte w niej odniesienia do literatury, jej twórców czyli autorów oraz jej odbiorców czyli czytelników. I właśnie tak odczytywana powieść Moersa jest książką o książkach. 
Na zakończenie dodam, że opowieść o przygodach Hildegunsta urozmaicona jest ilustracjami autorstwa Waltera Moersa, które  przybliżają  napotykane w trakcie czytania nieznane nam stwory.
Mimo tego, że oczekiwałam od tej lektury więcej niż otrzymałam nie żałuję czasu poświęconego na spotkanie z sympatycznym Hildegunstem Rzeźbiarzem Mitów.

Moja ocena: 4/6
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...